Marcelino,
kiedy rok temu odważyłam się przyjechać do Złodziejewa po raz pierwszy, wyjechałam z solidną wiedzą jak daleko mi do celu. Słaby aparat, kiepski obiektyw i rozwalone kolano to wystarczające powody, żeby się zniechęcić. Ale dowiedziałam się także, że warsztaty z Karolem, jedyne które mi się wyświetliły na FB jako reklama przed przyjazdem, to nie jedyne jakie istnieją na świecie i nie jedyne jakie odszukam w Złodziejewie, miejscu gdzie mogą spełniać się marzenia. To ostatnie akurat odkryłam od razu.
Do domu jechałam z przekonaniem, że byłam najsłabszym ogniwem tej grupy i że na warsztaty przyjechałam o lata świetlne za wcześnie, ale że od tego dna można się już jedynie odbić. To też cenne
Zdjęcia wtedy zrobione nie ujrzały światła dziennego.
Przez kolejny rok, emocjonalnie najcięższy jaki mi się trafił w życiu – tak bywa, dowiedziałam się o istnieniu Lightrooma i Photoshopu, dokupiłam aparat i kilka genialnych obiektywów, przekopałam Internet by zrozumieć błędy i spróbować zrozumieć wszystko, co mówił Karol. Przez rok marzyłam o dniu kiedy będę mogła wyrwać się z domu i wyjechać sama (znaczy z aparatem, obiektywami i nowiutką torbą na ten szpej) na weekend do Złodziejewa.
Warsztaty starałam się wybrać precyzyjnie.
Drewniak? Banach? Podsiedlik? Skłaniałam się ku ostatnim… Ale wreszcie odnalazłam słowo-klucz w nazwie warsztatów Hani: „malowanie światłem”. No przecież o to chodzi! To światło jest w fotografii najważniejsze! Wiedziałam to już zanim poznałam Karola
Kocham Rembrandta, a na zakupy chodzę z torbą z „Mleczarką” Vermeera… ach… umieć tak malować światłem…
Dopiero po zapisaniu się na warsztaty wyszukałam zdjęcia Hani w sieci i z podziwem i wirtualnym padnięciem na kolana (jestem już po operacji, ale uklęknięcie nie jest jeszcze możliwe), zrozumiałam, że znowu porwałam się z motyką na słońce. Te wszystkie nagrody… Marzyć o zrobieniu takich zdjęć to jedno, ale dotknąć i nauczyć się tej tajemnej wiedzy to drugie. Czy nie za wcześnie?
Mailowe pytanie przed warsztatowe o system lamp i wyzwalacze sprowadziło mnie z chmur na ziemie. Gwałtownie gruchnęłam i się obudziłam. Znowu się wpakowałam. Nie było moją intencją pracować w studnio. Ja tego nie potrafię. W jakim systemie lamp pracuję? To są jakieś systemy? Wypadałoby odpowiedzieć „w systemie lamp naftowych”, bo przy upadku z chmur palnęłam się też mocno w łeb. Ja to potrafię inwestować w siebie. Jak mało kto. No dobra. Zapłaciłam zaliczkę, to pojadę. Przynajmniej pojem smacznie i odpocznę w luksusie.
Podczas weekendu z Hanią, lampami, modelami, strojami, wyzwalaczami i uczestnikami, którzy po kilkanaście razy byli już w Złodziejewie (!!!) doznałam olśnienia. Wielu olśnień!
1. Studio nie gryzie, można nawet poczuć euforię, jak się wie, że zdjęcie wyszło.
2. Po zaledwie dwóch dniach można płynnie przejść ze stanu „co ja tu robię?” w stan „kupię sobie kiedyś takie lampy”.
3. Kompletny brak wiedzy w temacie i przyznanie się do tego pozwala bez wstydu pytać o wszystko i chłonąć jak gąbka. Teraz i ja się śmieję z zadanego na początek pytania, czy tymi systemami lamp to będziemy błyskać, czy one się będą palić cały czas…
4. Wypada poprosić modela by usiadł inaczej, zrobił inny gest, poprawić mu włosy, zachęcić do emocji, wydobyć z niego to, co chciałoby się zobaczyć na zdjęciu. Nawet zaczęłam umieć to robić.
Ale…
Najważniejszym dla mnie odkryciem tego sierpniowego weekendu w Złodziejewie jest Hania. Niezwykła, normalna, fantastyczna. Spodziewałam się zobaczyć Wielką Gwiazdę na miarę Jej nagrodzonych prac, a spotkałam ciepło, zwyczajność i emanującą radość ze zrobionych zdjęć. Nie krępowała mnie moja niewiedza i zadawanie głupich pytań, bez odpowiedzi na które nie zrobiłabym następnego kroku. Widziałam radość Sebastiana ze zdjęć żony i radość modela, że ma piękny strój do sesji. Dostrzegłam to zdziwienie, które towarzyszy szczerości intencji i radości z utrwalania emocji oraz światła na zdjęciach.
Na koniec jeszcze jedno odkrycie. Moje emocje.
Hania na warsztatach miała mi zrobić portret. Nie tylko mi, wszystkim uczestnikom. Chciałam i bałam się. Niespecjalnie lubię się na zdjęciach. No dobra, nienawidzę. Przed Hanią udało mi się otworzyć. Zaufałam jej, zrozumiałam że mnie nie „wyśmieje” tym pstryknięciem.
Po raz pierwszy w życiu miałam taką prawdziwą sesję, na której w dodatku chciałam być. Niewyobrażalne.
Do dziś nie wiem co się wydarzyło, ale Hani wzrok, gdy spojrzała na wyświetlacz aparatu sprawił, że z oczu poleciały mi łzy. Wiedziałam to, a potem także usłyszałam, że jest pięknie. I że ja tam jestem piękna. Niewyobrażalne.
To doświadczenie sprawiło, że wiem na pewno, że chcę takie emocje dawać ludziom. Jeśli choćby jedna osoba poczuje to wszystko, czego ja doznałam siadając przed obiektywem Hani, obstawiona lampami, stojakami, statywami lub chociaż jedną z wielu emocji, które poczułam, to warto.
Bardzo serdecznie dziękuję za wszystko, czego doświadczyłam. Jestem teraz lepszym człowiekiem.
Zdjęcie, które mi Hania zrobiła, a potem ofiarowała w dużym formacie, wywołane przez Duonet jak obraz w ramie, wisi na ścianie obok portretu prababci Wincentyny sprzed stu lat. Im dłużej na nie patrzę, tym bardziej wiem, że byłam we właściwym miejscu i o właściwej porze.
Kinga Kępa
Dziękuję, będę wracać
Kinga