Publikujemy kolejny odcinek „Prywatnej fotokolekcji” jak zwykle z lekkim opóźnieniem, no ale cóż – Artyści i ich czas rządzą się własnymi prawami 🙂 .
Dziś o swoich fascynacjach opowie jeden z najzdolniejszych i najbardziej obiecujących fotografów młodego pokolenia. Warto mu się przyjrzeć i jego miłości wziąć pod lupę…
…W istocie, mam paru swoich fotografów, których nie oddałbym nikomu za żadne skarby. O ile sam widzę siebie realizującego się głównie w trzech obszarach fotograficznych, o tyle oni w tych trzech obszarach są absolutnymi mistrzami, niszczącymi granice sztampy, szablonowego podejścia a nawet stereotypu. Są takie fotograficzne sławy, na których zdjęcia patrze i myślę sobie, a czasem nawet wykrzykuję: wtf?! Chyba najistotniejsze w fotografii jest dla mnie estetyczne wyczucie smaku – i to bezwzględnie mają wszyscy moi mistrzowie, chociaż poruszają się w tak rożnych fotograficznie obszarach.
Ze względu na to, że jeszcze na długo przed fotografią była u mnie od zawsze muzyka, to pierwsze obszary wizualnego poznania sprowadzały się do podziwiania okładek płytowych. Autorem, który, ukształtował, albo być może po postu doskonale się wpisał w moją poetykę był Storm Thorgerson, autor okładek albumów Pink Floyd, Genesis, Petera Gabriela. Charakterystyczne zupełnie odrealnione, surrealistyczne zdjęcia chyba na zawsze zrewolucjonizowany zarówno świat muzyki, podejście słuchaczy do jej wizualnego odpowiednika, tego jak sam obraz, z którym ma się do czynienia zanim płyta trafi do odtwarzacza, może ukształtować jej odbiór.
Moją ulubioną fotografią Thorgersona jest zdjęcie The Division Bell.
Dwa monumentalne posągi zwrócone ku sobie, ustawione na skoszonym brunatnym polu. Thorgerson nauczył mnie prostoty fotografii surrealistycznej, w której ogromną rolę odgrywa atmosfera wywołana połączeniem elementów, które w świecie rzeczywistym do siebie nie przystają, nie pasują. Pokazał mi jak umiejętne wpasowanie postaci w otwartą przestrzeń w łatwy sposób daje melancholijny, tajemniczy obraz a jednocześnie bezpretensjonalny i piękny w minimalizmie.
Innym fotografem, którego poznałem także dzięki muzyce jest Lasse Hoile. To już bardzo mocne w wyrazie fotografie, mroczne, fascynujące i groźne. Lasse zafascynował mnie mrokiem w fotografii, nauczyłem się, że piękno wcale nie jest tak interesujące jak brud, groza i tajemnica. Hoile w imponujący sposób opanował posługiwanie się klasycznymi metodami fotografowania, tworząc jednocześnie zupełnie nie klasyczne zdjęcia oderwane od rzeczywistości, tworzące światy jakich nie znamy – ale czy to nie jest najpiękniejsze w fotografii?. Moje ulubione prace to cykl polaroidów przedstawiających postać owiniętą jasnym, ciągnącym się materiałem. O tej fotografii nawet ciężko pisać, bo w łatwy sposób ją zbanalizować.
Mam ulubioną serię zdjęć, która jest miarą jakości dla każdej mojej sesji studyjnej. Nigdy nie udało mi się nawet zbliżyć do poziomu prac Annie Leibovitz w serii 'Actors and Directors”, dlatego za każdym razem fascynuje. Począwszy od wykonania, rekwizytów, budowy sceny, osób, ich ustawień i gry a skończywszy na postprocesingu – palecie barw, „fakturze” zdjęć – wszystko w tych fotografiach jest doskonałe. Leibovitz ma tą niezwykłą zdolność, że potrafi w fotografiach inscenizowanych pokazać prawdę, naturalność reakcji, w sposób bezbłędny wstrzela się „w ten” jedyny moment danego ujęcia. Ech, chciałbym umieć tak obrabiać zdjęcia jak… sztab grafików Annie.
Przyszedł czas na krótką opowieść o Eugenio Recuenco, który rozpieprza system swoimi śmiałymi realizacjami i nieskrępowaną wyobraźnią, dzięki której jego fotografia modowa przekracza granice między ciuchem a artyzmem. Podziwiam takich fotografów jak on, takich którzy potrafią zachować swój osobisty rys fotografii, silnie indywidualny styl, przenieść to wszystko zupełnie bezkompromisowo w fotografię komercyjną nie tracąc ni w ząb nic z atrakcyjności. Ale u Recuenco cenie najbardziej właśnie ten smak, jaki potrafi zachować w każdej swojej serii, nigdy nie przekraczając granicy kiczu. Patrze na jego zdjęcia i myślę – „A w dupie te kiecki, jakie wyjebane w kosmos foty!” Ulubiona seria – „Fairy Tales”.
Lubię starego Tyszkę, patrzę na to co stworzył zupełnie w oderwaniu od jego wizerunku medialnego. Marcin Tyszka jest genialny w nowoczesnym fotografowaniu – dla mnie to niedościgniony wzór w pracy z modelkami. Patrze na zdjęcia, na te powyginane laski i nie widzę w tym żadnych zgrzytów, wszystko pięknie płynie na tych zdjęciach, wszystkie te nienaturalne ustawienia i pozy są tak… naturalne. Brak nudy i sztampy.
Na koniec zostawiłem najsmaczniejsze… Ostatnim, a jednocześnie najlepszym moim fotografem jest Peter Lindbergh, facet który robi sesje feszyn jakby kręcił film. Co za kosmita! Lindbergh doskonale się wpisuje w poetykę amerykańskiego filmu drogi, który siedzi mi we łbie od dłuższego czasu i staje się źródłem nieustannej inspiracji do kolejnych sesji i pomysłów na nie. Lindbergh fotografuje modę, tak, że nikt nie przypuszcza na pierwszy rzut oka, że to moda, fotografuje jak reporter, brak jest jakiegokolwiek kontaktu między fotografem a osobami na zdjęciach, są tylko aktorzy i scenariusz. Lindbergh pokazał mi jak fotografować, żeby nie było nudno, jak tworzyć małe historie, które wzbogacają fotografię, nadają jej charakteru, jak wykorzystywać ludzi, aktorów i ich grę, aby pokazać prawdę w fotografii, prawdę relacji, prawdę zachowań. Lindbergh to prawdziwy ewenement na skale światową bo przełamuje granicę między komercją a sztuką, serwując nam swoje historie ludzkie pokazane w niezwykle wysmakowany sposób. U niego podziwiam absolutnie wszystko – konstrukcje kadrów, plany, pracę z modelami, aktorami oraz dobór materiałów i sprzętu na jakim pracuje, bo ewidentnie specyficzna jakość jego zdjęć to wartość dodana do całego tego anturażu. Podziwiam jego gust i wrażliwość.
z pozdrowieniami
Wiktor Franko
Komentarze